
Powinnam tutaj zachwycać się pięknem krajobrazu, łąkami, kolorowymi liśćmi w parku ale ich zwyczajnie dzisiaj nie ma! szaro, buro, zimno, wieje. Pogoda beznadziejna, nie chce się z domu wychodzić, ale w domu tak ciemno, że się tam siedzieć nie chce. Ludzie patrzą na siebie, jakby jeden drugiemu miał przynajmniej samochód ukraść. Nie wspomnę o obsłudze w sklepie, gdzie normalnie byle szybko uciekać, zanim ekspedientka Cię zwyzywa, ze śmiesz coś kupić. Normalnie szarość powalająca. Jedyne co było kolorowe, to towary wyłożone w osiedlowym markecie, do którego wpadłam w biegu, bo dzieci z tatą w domu. A kiedy tylko zamykają się za mną drzwi, moje jakże cudne dzieciaczki ( jeden śpi słodko w łóżeczko a drugi ogląda bajeczkę), wstępują w nich jakieś obce moce i moje anchelita zamieniają się w diablita.
Wracam, rzecz jasna, młodszy nie śpi i spać nie ma zamiaru. na mój widok śmieje się szeroko bezzębną paszczą a drugi chodzi obrażony, bo bajki nie obejrzał, zdążył obudzić hałasem młodszego. Do tego mąż służbowe sprawy musi załatwiać jeszcze. Biorę marudę, jedną, drugą. Odpowiadam kolejno na poodrzucane połączenia, gotuję obiad i rozpakowuję zakupy. I jakoś po pół godzinie wszystko się uspokaja. Jemy ten obiad i z pełnymi brzuchami jakoś tak jaśniej. Nie tylko, że w pokoju świeci się duży żyrandol, ale jakoś mniej szaro tak w środku.
Diablita znowu zamieniły się w anchelita a ja dochodzę do wniosku, że jedzenie ma jakąś magiczną moc. Tylko, że jak każdy Polak znowu widzę minusy tego rozwiązania na „szarość”. Bo przecież jak będę tyle jadła to się roztyję, a przecież chcę jeszcze trochę po ciąży zgubić… No i w sumie i tak źle i tak niedobrze.
Dodaj komentarz